Dwie maleńkie komórki łączą się i powstaje fenomen natury – człowiek. Tak też wydarzyło się w grudniu 1958 r. Ale dla mojej mamy nie był to czas radości. Urodziłam się jako wcześniak i już od pierwszych godzin życia zaczęła toczyć się walka o moje życie, dlatego pierwszy raz ochrzczono mnie wodą.
JESTEM!
Wychowywałam się i dorastałam w niepełnej rodzinie. Mimo że bez ojca, to w rodzinie pełnej miłości i szacunku. Dla mamy byłam zawsze oczkiem w głowie. To zapewne dobrze wyposażyło mnie na moje dorosłe życie. Byłam grzecznym, a jednocześnie nieposkromionym dzieckiem, pełnym energii i szalonych pomysłów. Siniaki nie znikały z mojego ciała, a blizny z tamtych lat noszę do dzisiaj. Mimo tego szaleństwa zawsze byłam w czołówce klasy z najlepszymi ocenami. Zawsze chciałam być najlepsza we wszystkim, co robiłam.
Tak mijały lata, aż dojrzałam do założenia rodziny. Pojawiła się pierwsza ciąża i oczekiwanie na narodziny dziecka. Jakże szybko musiałam zacząć mocno stąpać po ziemi i rozpocząć walkę o życie mojego synka, który urodził się z bardzo poważną wadą serca.
W międzyczasie zaszłam drugi raz w ciążę i kolejny raz walczyłam o utrzymanie ciąży. Trzy miesiące leżałam „plackiem” na łóżku szpitalnym. W tym czasie zmarło moje pierwsze dzieciątko, w wieku szesnastu miesięcy, o czym lekarze zabronili mnie poinformować. O śmierci dziecka dowiedziałam się tuż przed kolejnym porodem. To był koszmar! Łzy wylane w poduszkę! Jednocześnie musiałam zebrać się do kolejnego porodu. Niestety, drugie cięcie cesarskie. Po wybudzeniu się z narkozy usłyszałam informację, że urodziłam dziecko z tą samą wadą serca co pierwsze. Pozbawiło mnie to jakiejkolwiek radości, że pojawiło się nowe życie. Rana i ból po cięciu nie pozwalały nawet na płacz, a serce pękało z rozpaczy.
Mój drugi synek został wyrwany śmierci dzięki Holendrom, którzy w tym czasie przyjeżdżali z darami do Polski. Szczególnie dzięki jednej osobie, która „rozdmuchała” całą akcję pomocy dla Marcina. Tak też przeżyłam ponowne narodziny mojego synka, chociaż dla mnie czas oczekiwania na wynik operacji był wiecznością. Mimo niepewności i koszmaru to był najcudowniejszy dzień w moim życiu. Po raz pierwszy zobaczyłam moje dziecko różowiutkie, bez sinicy. To bardzo mnie wzmocniło, bo jako młoda osoba musiałam radzić sobie z trudnymi wyzwaniami.
Po dwudziestu jeden latach mój pierwszy związek rozpadł się z powodu alkoholu. Miałam jednak szczęście być po raz drugi w związku małżeńskim. Janusz dał mi wszystko, czego każda kobieta potrzebuje; miłość, przyjaźń, szacunek i troskę. Czułam się jak w raju do momentu, kiedy u męża stwierdzono chorobę nowotworową. Jego śmierć była czymś okrutnym i dla mnie niezrozumiałym. Znowu, podobnie jak po śmierci synka, przeżywałam ogromną traumę. I znowu musiałam być silna, żeby nie postradać zmysłów. Syn z żoną oraz przyjaciele wspierali mnie w tej trudnej chwili, ale ja i tak musiałam sama w swoim mózgu przerobić to na swój sposób. Gdy Janusz odszedł, przez półtora roku modliłam się o swoją śmierć. Nie umiałam egzystować wśród żywych.
Kiedy po prawie jedenastu latach pobytu w Anglii wróciłam do Polski, wykryto u mnie wielkiego guza trzustki. Myślałam, że to dobry moment przejścia na drugą stronę życia. W bardzo krótkim czasie po postawieniu diagnozy zostałam poddana operacji. Przebudzenie po narkozie było tragiczne. Wymiotowałam krwią, a przy tak rozległym cięciu i bólu myślałam, że tracę wszystkie wnętrzności. Syn, który mi towarzyszył, żeby sprawdzić czy jeszcze mam kontakt z rzeczywistością, zapytał mnie o imię jedynego wnuczka. Moja prawidłowa odpowiedź uspokoiła go troszkę.
Uff !!! – Trochę tego dużo jak na jedno życie!
Te wydarzenia sprawiły, że jestem bardzo silną osobowością. Wiele we mnie optymizmu, wiary i pozytywnej energii – „co nas nie zabije, to nas wzmocni” – wiele prawdy w tym powiedzeniu. Uwielbiam śmiać się i uśmiechać do ludzi. Kocham ludzi i życie. Jestem otwarta na świat i ciekawa ludzi. W krótkim czasie wyjechałam do Holandii, gdzie przebywałam prawie sześć lat. Bardzo jednak tęskniłam za najbliższą rodziną. Ale nadal szukałam własnego miejsca na ziemi. Po powrocie zajęłam się organizowaniem mojego nowego życia w rodzinnym mieście. Byłam pochłonięta urządzaniem domu i ogrodu. Wiele prac – czasami bardzo ciężkich – wykonywałam sama. Uwielbiam pracować. Korzystałam też z pomocy syna i jego rodziny, w miarę ich możliwości czasowych oraz pomocy sąsiadów. Mój ogród pięknieje, a ja mogę – choć jeszcze nie skończony – cieszyć moje oczy.
Jestem sama, ale nie samotna. Mam wielu przyjaciół. Jednak brak partnera doskwiera mi coraz bardziej, może dlatego zdecydowałam się na udział w „Sanatorium miłości”. Wiem, mam wielu wielbicieli. Tylko, że ja czekałam na przysłowiowe motyle w brzuchu. Uczestnictwo w tym programie to niesamowita przygoda. Poznanie nowych ludzi, poznanie zasad funkcjonowania telewizji „od kuchni”. To był piękny czas, chociaż czasami bardzo trudny.
Czy znalazłam miłość?! Proszę dotrwać do ostatniego odcinka.
Czy udział w tym programie mnie zmienił? Myślę, że tak. Nowe wyzwania takie jak wywiady, konferencje, spotkania z ludźmi show biznesu sprawiły, że jestem bardziej otwarta, chociaż trema towarzyszy każdemu zdarzeniu.
Zachęcam wszystkich, a przede wszystkim seniorów, aby spełniali swoje marzenia.